ARCHMAN - to było przed laty nazwisko, na którego brzmienie psy kuliły ogony pod siebie i chowały się w ostatnią dziurę. Rodzina Archmanów, mieszkająca hen pod laskiem miejskim, od pokoleń zajmowała się wyłapywaniem bezpańskich czworonogów. Oficjalnie profesja nazywała się rakarstwem ale kto by tam mówił na Archmana "rakarz". Mówiło się "hycel" i wtedy wszyscy od razu wiedzieli o kogo chodzi.
Hycel jeździł po mieście końskim wozem z charakterystyczną "budą" i miał arkan czyli długi kij z pętla na końcu. Marny był los psiaka, którego Archman upatrzył sobie jako zdobycz. Potrafi go zagonić w taki zaułek, z którego pies już nie wyszedł inaczej jak z pętlą na szyi.
Zważywszy, że rakarz miał także obowiązek usuwać wszelką padlinę - była to praca ogromnie pożyteczna z punktu widzenia higieny miejskiej. Dlatego pewnie po wojnie Archmana "upaństwowiono" czyniąc go pracownikiem etatowym Miejskiego Przedsiębiorstwa Gospodarki Komunalnej. Pracował w tym przedsiębiorstwie przez wiele lat mój ojciec i z jego to przekazów wiem, że wokół rakarza Archmana panowała dziwna aura. Gdy była o nim mowa, dziwnie się uśmiechano, panie szeptały coś o nieprzyjemnej woni, jaka się za nim niesie, tu i ówdzie ktoś bąknął o tym, co się u Archmanów jada. Były jednakże sytuacje, kiedy - nie bacząc na owe podejrzane cechy - walono do Archmana jak w dym. Chodziło o psi smalec - posiadający w powszechnym mniemaniu właściwości lecznicze w przypadku gruźlicy. Kto miał w końcu mieć ten medykament jak nie człowiek, który w majestacie prawa unicestwiał psy, wytapiając z nich przy okazji tak cenny tłuszcz...
Od ładnych paru lat nie ma już rakarza Archmana, ba - nie ma w mieście żadnego innego rakarza. Ciekawe, czy młodzież wie przynajmniej, co znaczy słowo "hycel"?
W szkole podstawowej chodziłem do jednej klasy z Marysią Archmanówną. Nie była córką rakarza, ale łączyły ją z nim więzy rodzinne. Dziewczę było skromne, ciche, chorowite. Przez jakiś czas widywałem ją za ladą owocarni, gdzieś przy Moniuszki. Teraz nie wiem co się z nią dzieje.
Hycel jeździł po mieście końskim wozem z charakterystyczną "budą" i miał arkan czyli długi kij z pętla na końcu. Marny był los psiaka, którego Archman upatrzył sobie jako zdobycz. Potrafi go zagonić w taki zaułek, z którego pies już nie wyszedł inaczej jak z pętlą na szyi.
Zważywszy, że rakarz miał także obowiązek usuwać wszelką padlinę - była to praca ogromnie pożyteczna z punktu widzenia higieny miejskiej. Dlatego pewnie po wojnie Archmana "upaństwowiono" czyniąc go pracownikiem etatowym Miejskiego Przedsiębiorstwa Gospodarki Komunalnej. Pracował w tym przedsiębiorstwie przez wiele lat mój ojciec i z jego to przekazów wiem, że wokół rakarza Archmana panowała dziwna aura. Gdy była o nim mowa, dziwnie się uśmiechano, panie szeptały coś o nieprzyjemnej woni, jaka się za nim niesie, tu i ówdzie ktoś bąknął o tym, co się u Archmanów jada. Były jednakże sytuacje, kiedy - nie bacząc na owe podejrzane cechy - walono do Archmana jak w dym. Chodziło o psi smalec - posiadający w powszechnym mniemaniu właściwości lecznicze w przypadku gruźlicy. Kto miał w końcu mieć ten medykament jak nie człowiek, który w majestacie prawa unicestwiał psy, wytapiając z nich przy okazji tak cenny tłuszcz...
Od ładnych paru lat nie ma już rakarza Archmana, ba - nie ma w mieście żadnego innego rakarza. Ciekawe, czy młodzież wie przynajmniej, co znaczy słowo "hycel"?
W szkole podstawowej chodziłem do jednej klasy z Marysią Archmanówną. Nie była córką rakarza, ale łączyły ją z nim więzy rodzinne. Dziewczę było skromne, ciche, chorowite. Przez jakiś czas widywałem ją za ladą owocarni, gdzieś przy Moniuszki. Teraz nie wiem co się z nią dzieje.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz