Pełnomocnik
Biernat, pan „baseniarz’, pojawiał się w redakcji, nawet nie
tak rzadko, zwykle w dniach wspomnianych już przestojów. Często
towarzyszyły ma jakieś osoby – jedne trochę znaliśmy, inne nie.
Wśród tych znanych byli były już wtedy prezydent Pabianic i także
były starosta powiatu pabianickiego Jacek Gryzel, burmistrz
Konstantynowa, pan Fisiak, był też – zdaje się, ale nie jestem
pewien – Cezary Grabarczyk….W każdym razie jeden z numerów GP
miał na okładce duży konterfekt późniejszego ministra, a teraz
wicemarszałka Sejmu. Nie kojarzyłem z niczym tego człowieka, więc
ta okładka musiała powstać z sugestii wydawców.
Doskonale
pamiętam tylko kilka pobytów Biernata w redakcji, najbardziej te,
kiedy wyraźnie domagałem się jakichś pieniędzy, mówiąc
(zgodnie z prawdą), że nie mam na chleb. Z reguły otrzymywałem
jakiś banknot wyciągnięty z portfela, choć pamiętam również
sytuację, kiedy na moją prośbę pełnomocnik zwrócił się do
towarzyszącej mu osoby, aby to ona mi zapłaciła,” a później
się rozliczą”.
Nigdy nie
zapomnę dnia, kiedy Biernat pojawił się w redakcji w towarzystwie
dwóch panów i zwołał redakcyjne zebranie. Było nas dziennikarzy
bodaj czterech, usadzono nas rzędem obok siebie naprzeciw biurka z
pełnomocnikiem i „asystentami”. A potem padło pytanie, kto z
nas podejmie się roli sekretarza redakcji. Zbaraniałem. Nikt z nas
nie miał umowy o pracę, nawet „śmieciowej”, a tu taka oferta!
Milczeliśmy jak zaklęci. Po chwili Andrzej Biernat skierował
surowe spojrzenie na mnie i wypowiedział kategorycznym tonem: Pan tu
ma największe doświadczenie, więc pan będzie sekretarzem
redakcji. Przełknąłem tylko ślinę i już nie pamiętam, czy
przynajmniej skinąłem głową na potwierdzenie, czy może coś
burknąłem pod nosem. Przecież de facto i tak bez żadnej takiej
„nominacji” ja robiłem gazetę, nie oglądając się na to, czy
czyni mnie ktoś za to odpowiedzialnym, czy nie. Następnie jeden z
„asystentów” pełnomocnika, uznając najpewniej, że wiadomo już
od kogo wymagać zaczął snuć spicz o tym, jaka to powinna być
gazeta. Mętna to była wypowiedź jak rzeka podczas powodzi. Mówił
coś o stałych rubrykach, działach i o kulturze. Dużo miało być
w gazecie o kulturze. Nie, wcale nie o tej w powiecie, tylko tak w
ogóle. Ogólnoludzko, ponadczasowo i eksterytorialnie – jak mi się
to przypomniało ze szkoły.
Ten pan
musiał być dla Biernata nie byle jakim autorytetem prasowym, bo po
kilku dniach przywiózł do zamieszczenia obszerny artykuł o jakiejś
rodzinie śpiewaków operowych z kupą archiwalnych zdjęć. A pan
pełnomocnik wydał decyzję o… podwojeniu objętości numeru. Ot
tak, z marszu, nie bacząc na to, czy ma kto i co pisać. Dyspozycję
wypełniłem. No cóż, „byłem przecież sekretarzem „ i „miałem
doświadczenie”.
Była też
próba wprowadzenia do redakcji kogoś z łódzkiej branży
dziennikarskiej. Ów nie najmłodszy już człowiek okazał się
przesympatyczny i nazbyt aż otwarty. Ledwie przekroczył (w
towarzystwie Biernata rzecz jasna) próg redakcji, już był z
wszystkimi za pan brat, a to przecież były siusiumajtki.
Szczegółów
już nie pamiętam, ale wiem, że to spotkanie skończyło się w
„Markusie” przy wspaniale postępującej komitywie. W redakcji
więcej się już ów człowiek nie pojawił. W ogóle nie wiem, kto
to był. Dziwnie mi jakoś tylko przypomina autora wydanego dość
niedawno drukiem pamiętnika mocno promowanego przez „Angorę”.
Jeśli się mylę, ogromnie przepraszam, bo nie ze złej woli.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz