poniedziałek, 16 grudnia 2013

Indeks Brzezińskiego (10) Biernat Andrzej - część trzecia

Moje kontakty (bo przecież nie powiem: stosunki) z Biernatem były bardzo powierzchowne, chłodne, a może nawet zimne. Raz tylko wstąpiła we mnie gorączka i trochę mu „nawtykałem”, przez telefon komórkowy, ale bez żadnych brzydkich wyrazów, ton tylko miałem nieco podniesiony, by podkreślić desperację.
Chodziło oczywiście o pieniądze. Dłuższy czas nie było jakiejkolwiek wypłaty i cały zespół był tak podminowany, że wręcz zmusił mnie do interwencji. To była sobota, numer ukazywał się we wtorek bodajże, czy w środę. Dzwoń do Biernata – mówią – bo jak w poniedziałek nie będzie pieniędzy, to nic nie napiszemy i numer nie wyjdzie. Jechałem na tym samym wózku, więc przy nich w redakcji zadzwoniłem; było już około 20. W słuchawce usłyszałem jakieś szumy, hałasy i za chwilę ciche „Słucham” pełnomocnika. Jedyne, co miałem do powiedzenia, to przekazać żądanie kolegów. W odpowiedzi usłyszałem, że pan Biernat jest właśnie w Zakopanem, ale postara się, żebyśmy w poniedziałek dostali pieniądze. Dostaliśmy. Wręczył na je ktoś w jego imieniu.
Gazeta istniała pięć tygodni. Te 35 dni zapamiętałem jako jedną wielką improwizację i totalny chaos. Pan Biernat zaś zapewne kojarzyłby mi się do końca życia jako pełnomocnik oddelegowany do zawiadywania tym chaosem. Aliści nastąpiła któraś z kolejnych kampanii wyborczej i znów stanąłem twarzą w twarz z tym panem. W jego przypadku była to twarz z plakatu wyborczego. Wybory wygrał, posłem został, a teraz nawet ministrem.
Że nabył już niezbędną w grze politycznej dozę enigmatyczności sam się przekonałem, kiedy ujrzałem go łońskiego roku w Zamku, na jubileuszowym wernisażu Norberta Hansa, najwybitniejszego bodaj pabianickiego artysty plastyka. Przyszło kilku lokalnych oficjeli, wśród nich Andrzej Biernat. Zdaje się, że wypowiedział nawet krótki spicz, mający wykazać, że nieobce jest mu pojęcie sztuki. Kiedy wyszedłem przed zamek na papierosa i stanąłem w grupie palaczy, w większości dobrych moich znajomych, na chwileczkę podszedł do nas i pan poseł. Mając go już tak blisko, nie omieszkałem zapytać, czy mnie pamięta (upłynęło ponad dziesięć lat od redakcyjnych czasów). Oczywiście – odparł z zadziwiającą pewnością – gdzieś tu stąd. I zatoczył dłonią poziome koło. Słusznie, bo była siedziba redakcji tkwiła w zasięgu oka. Enigmatyczna więc to była odpowiedź na moje pytanie, acz dyplomatyczna: bez wymieniania żadnego słowa, które mogłoby ukonkretnić wspomnienie o tej z bożej łaski niegdysiejszej „działalności” Andrzeja Biernata, wówczas jeszcze posła in spe.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz