Moje
kontakty (bo przecież nie powiem: stosunki) z Biernatem były bardzo
powierzchowne, chłodne, a może nawet zimne. Raz tylko wstąpiła we
mnie gorączka i trochę mu „nawtykałem”, przez telefon
komórkowy, ale bez żadnych brzydkich wyrazów, ton tylko miałem
nieco podniesiony, by podkreślić desperację.
Chodziło
oczywiście o pieniądze. Dłuższy czas nie było jakiejkolwiek
wypłaty i cały zespół był tak podminowany, że wręcz zmusił
mnie do interwencji. To była sobota, numer ukazywał się we wtorek
bodajże, czy w środę. Dzwoń do Biernata – mówią – bo jak w
poniedziałek nie będzie pieniędzy, to nic nie napiszemy i numer
nie wyjdzie. Jechałem na tym samym wózku, więc przy nich w
redakcji zadzwoniłem; było już około 20. W słuchawce usłyszałem
jakieś szumy, hałasy i za chwilę ciche „Słucham”
pełnomocnika. Jedyne, co miałem do powiedzenia, to przekazać
żądanie kolegów. W odpowiedzi usłyszałem, że pan Biernat jest
właśnie w Zakopanem, ale postara się, żebyśmy w poniedziałek
dostali pieniądze. Dostaliśmy. Wręczył na je ktoś w jego
imieniu.
Gazeta
istniała pięć tygodni. Te 35 dni zapamiętałem jako jedną wielką
improwizację i totalny chaos. Pan Biernat zaś zapewne kojarzyłby
mi się do końca życia jako pełnomocnik oddelegowany do
zawiadywania tym chaosem. Aliści nastąpiła któraś z kolejnych
kampanii wyborczej i znów stanąłem twarzą w twarz z tym panem. W
jego przypadku była to twarz z plakatu wyborczego. Wybory wygrał,
posłem został, a teraz nawet ministrem.
Że nabył
już niezbędną w grze politycznej dozę enigmatyczności sam się
przekonałem, kiedy ujrzałem go łońskiego roku w Zamku, na
jubileuszowym wernisażu Norberta Hansa, najwybitniejszego bodaj
pabianickiego artysty plastyka. Przyszło kilku lokalnych oficjeli,
wśród nich Andrzej Biernat. Zdaje się, że wypowiedział nawet
krótki spicz, mający wykazać, że nieobce jest mu pojęcie sztuki.
Kiedy wyszedłem przed zamek na papierosa i stanąłem w grupie
palaczy, w większości dobrych moich znajomych, na chwileczkę
podszedł do nas i pan poseł. Mając go już tak blisko, nie
omieszkałem zapytać, czy mnie pamięta (upłynęło ponad dziesięć
lat od redakcyjnych czasów). Oczywiście – odparł z zadziwiającą
pewnością – gdzieś tu stąd. I zatoczył dłonią poziome koło.
Słusznie, bo była siedziba redakcji tkwiła w zasięgu oka.
Enigmatyczna więc to była odpowiedź na moje pytanie, acz
dyplomatyczna: bez wymieniania żadnego słowa, które mogłoby
ukonkretnić wspomnienie o tej z bożej łaski niegdysiejszej
„działalności” Andrzeja Biernata, wówczas jeszcze posła in
spe.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz