Biernat
Andrzej, wciąż
jeszcze świeżo upieczony minister sportu. Po pięknej kobiecie
nastał piękny mężczyzna – orzekła moja prawie 90-letnia ciotka
Klotylda, co zdaje się nie najgorzej świadczyć o jej kondycji
percepcyjnej. Ale do rzeczy…
Nasze
życiowe z Biernatem ścieżki skrzyżowały się na krótko w samych
początkach pierwszej dekady tego wieku, na gruncie „Gazety
Powiatowej”. Było otóż tak, że gazeta ta już właściwie
upadła, bo jej tyleż ambitna, co sympatyczna właścicielka z
Petrykozów okazała się zbyt krótka kapitałowo. Przez dobrych
kilka miesięcy nie było tygodnika na rynku, aliści okazało się,
że są siły gotowe go wskrzesić. Grupa konstantynowian zbliżona
do tamtejszego Porozumienia Samorządowego zgłosiła ofertę kupna
tytułu i skutecznie te transakcję przeprowadziła. Zachodziłem w
głowę, co też skłoniło zacną grupę mieszkańców tego
miasteczka do posiadania gazety… po jakimś czasie się
dowiedziałem. Powodem był list, który swego czasu przyszedł do
furkoczącej jeszcze dość miarowym rytmem pracy redakcji. List nie
list, anonim właściwie nabazgrolony dość niewprawnym pismem na
bodaj kartce wyrwanej z zeszytu. Lubiłem, gdy pisano do redakcji i
dawałem temu wyraz puszczając do druku ich pełną treść, a
przynajmniej obszerne fragmenty. Tym razem jednak postąpiłem
inaczej, wszak anonim to nie list. Do kosza jednak od razu pisma nie
wrzuciłem, bo zafrapowało mnie już pierwsze zdanie stwierdzające
ni mniej, ni więcej, tylko że „Konstantynowem rządzi
ośmiorniczka”. Gdyby redakcja dysponowała sztabem ludzi, można
by im powierzyć rolę dziennikarzy śledczych i pójść tropem
anonimu – pomyślałem – ale że tak nie było, wyraz swojemu
frasunkowi dałem w ten sposób, że w rubryce „Listy”
poinformowałem o anonimie i zacytowałem tylko owo pierwsze zdanie z
apelem, aby autor ujawnił się wobec redakcji, to pociągniemy
sprawę. Autor się oczywiście nie zgłosił, ale… konstantynowscy
kupcy gazety, pytając o możliwość przejęcia redakcyjnego
archiwum, jednoznacznie sugerowali, że bardzo im zależy na tym
jednym anonimowym liście. W archiwum go jednak nie było i Bóg
jeden wie, czy w ogóle się ostał, czy też stał się tworzywem
dla papieru toaletowego.
Konstantynowskie
rządy nad gazetą zaczęły się od powołania spółki jako
wydawcy, a Tadeusza Fogla jako redaktora naczelnego. No i znalezienia
nowej siedziby redakcji – w bliskim sąsiedztwie starej, czyli w
opuszczonych już niemal całkowicie biurowych pomieszczeniach
upadłej „Pawelany” (ciekawe czy pan Andrzej Furman wie o tym
epizodzie w dziejach budynku przy Zamkowej 2).
Praca
redakcji wskrzeszonej gazety od samego początku oparta była –
piszę to z czystym sumieniem, bo w tym tkwiłem – na zasadach
zwanych wariackimi papierami. Nie było linii programowej, myśli
przewodniej, etatów. Nic prawie nie było oprócz trzech dość
wypasionych komputerów, za których zainstalowanie specjalistyczna
firma wzięła ponoć kupę niezasłużonego szmalu. Jak powstało te
kilka numerów GP, które jednak wyszły? Siłami, by tak rzec,
irracjonalnymi, szczęśliwym przypadkiem, który potrafi się
niekiedy objawić w kompletnym chaosie. No bo tak – naczelny więcej
czasu spędzał w „Markusie” niż w redakcji, garstka
niezagospodarowanych akurat inaczej młodych ludzi coś tam według
swego uznania pisała, ja żonglowałem tym „materiałem”, żeby
Robert Borowski mógł składać komputerowo strony i w porę
zawieźć do drukarni tzw. zip. Po wydrukowaniu gazety z kolei nasz
dystrybutor (pozdrawiam cię, Andrzeju!) dwoił się i troił, aby
rozwieźć nakład do punktów sprzedaży.
Tygodniowy
z założenia cykl tworzenia kolejnego numeru ograniczał się do
dwóch-trzech dni, a najczęściej trwał jeden dzień-wieczór-noc,
tuż przed death-line, czyli nieprzekraczalnym terminem uruchomienia
druku. W redakcji w ten jeden wydłużony dzień aż wszystko
furkotało, nerwową gorączkę trzeba było studzić piwem, które
nie lało się jednak strumieniami, bo z reguły nie mieliśmy
pieniędzy. Płacono nam bowiem mało, nieregularnie, często pod
presją, do której próbowaliśmy się uciekać. Wobec kogo?... Pora
to stwierdzić: wobec Andrzeja Biernata, który był kimś w rodzaju
pełnomocnika wydawców do kontaktów z redakcją. Nie wiedzieliśmy
kto zacz, ale dość szybko dotarła do redakcji wieść, że jest
kierownikiem MOSiR w Konstantynowie, a urzęduje w budynku, gdzie
jest basen. Ktoś w redakcji orzekł: „baseniarz” i tak już na
ten krótki czas istnienia gazety się między nami ostało.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz