poniedziałek, 9 grudnia 2013

Indeks Brzezińskiego (10) - część pierwsza

Biernat Andrzej, wciąż jeszcze świeżo upieczony minister sportu. Po pięknej kobiecie nastał piękny mężczyzna – orzekła moja prawie 90-letnia ciotka Klotylda, co zdaje się nie najgorzej świadczyć o jej kondycji percepcyjnej. Ale do rzeczy…
Nasze życiowe z Biernatem ścieżki skrzyżowały się na krótko w samych początkach pierwszej dekady tego wieku, na gruncie „Gazety Powiatowej”. Było otóż tak, że gazeta ta już właściwie upadła, bo jej tyleż ambitna, co sympatyczna właścicielka z Petrykozów okazała się zbyt krótka kapitałowo. Przez dobrych kilka miesięcy nie było tygodnika na rynku, aliści okazało się, że są siły gotowe go wskrzesić. Grupa konstantynowian zbliżona do tamtejszego Porozumienia Samorządowego zgłosiła ofertę kupna tytułu i skutecznie te transakcję przeprowadziła. Zachodziłem w głowę, co też skłoniło zacną grupę mieszkańców tego miasteczka do posiadania gazety… po jakimś czasie się dowiedziałem. Powodem był list, który swego czasu przyszedł do furkoczącej jeszcze dość miarowym rytmem pracy redakcji. List nie list, anonim właściwie nabazgrolony dość niewprawnym pismem na bodaj kartce wyrwanej z zeszytu. Lubiłem, gdy pisano do redakcji i dawałem temu wyraz puszczając do druku ich pełną treść, a przynajmniej obszerne fragmenty. Tym razem jednak postąpiłem inaczej, wszak anonim to nie list. Do kosza jednak od razu pisma nie wrzuciłem, bo zafrapowało mnie już pierwsze zdanie stwierdzające ni mniej, ni więcej, tylko że „Konstantynowem rządzi ośmiorniczka”. Gdyby redakcja dysponowała sztabem ludzi, można by im powierzyć rolę dziennikarzy śledczych i pójść tropem anonimu – pomyślałem – ale że tak nie było, wyraz swojemu frasunkowi dałem w ten sposób, że w rubryce „Listy” poinformowałem o anonimie i zacytowałem tylko owo pierwsze zdanie z apelem, aby autor ujawnił się wobec redakcji, to pociągniemy sprawę. Autor się oczywiście nie zgłosił, ale… konstantynowscy kupcy gazety, pytając o możliwość przejęcia redakcyjnego archiwum, jednoznacznie sugerowali, że bardzo im zależy na tym jednym anonimowym liście. W archiwum go jednak nie było i Bóg jeden wie, czy w ogóle się ostał, czy też stał się tworzywem dla papieru toaletowego.
Konstantynowskie rządy nad gazetą zaczęły się od powołania spółki jako wydawcy, a Tadeusza Fogla jako redaktora naczelnego. No i znalezienia nowej siedziby redakcji – w bliskim sąsiedztwie starej, czyli w opuszczonych już niemal całkowicie biurowych pomieszczeniach upadłej „Pawelany” (ciekawe czy pan Andrzej Furman wie o tym epizodzie w dziejach budynku przy Zamkowej 2).
Praca redakcji wskrzeszonej gazety od samego początku oparta była – piszę to z czystym sumieniem, bo w tym tkwiłem – na zasadach zwanych wariackimi papierami. Nie było linii programowej, myśli przewodniej, etatów. Nic prawie nie było oprócz trzech dość wypasionych komputerów, za których zainstalowanie specjalistyczna firma wzięła ponoć kupę niezasłużonego szmalu. Jak powstało te kilka numerów GP, które jednak wyszły? Siłami, by tak rzec, irracjonalnymi, szczęśliwym przypadkiem, który potrafi się niekiedy objawić w kompletnym chaosie. No bo tak – naczelny więcej czasu spędzał w „Markusie” niż w redakcji, garstka niezagospodarowanych akurat inaczej młodych ludzi coś tam według swego uznania pisała, ja żonglowałem tym „materiałem”, żeby Robert Borowski mógł składać komputerowo strony i w porę zawieźć do drukarni tzw. zip. Po wydrukowaniu gazety z kolei nasz dystrybutor (pozdrawiam cię, Andrzeju!) dwoił się i troił, aby rozwieźć nakład do punktów sprzedaży.

Tygodniowy z założenia cykl tworzenia kolejnego numeru ograniczał się do dwóch-trzech dni, a najczęściej trwał jeden dzień-wieczór-noc, tuż przed death-line, czyli nieprzekraczalnym terminem uruchomienia druku. W redakcji w ten jeden wydłużony dzień aż wszystko furkotało, nerwową gorączkę trzeba było studzić piwem, które nie lało się jednak strumieniami, bo z reguły nie mieliśmy pieniędzy. Płacono nam bowiem mało, nieregularnie, często pod presją, do której próbowaliśmy się uciekać. Wobec kogo?... Pora to stwierdzić: wobec Andrzeja Biernata, który był kimś w rodzaju pełnomocnika wydawców do kontaktów z redakcją. Nie wiedzieliśmy kto zacz, ale dość szybko dotarła do redakcji wieść, że jest kierownikiem MOSiR w Konstantynowie, a urzęduje w budynku, gdzie jest basen. Ktoś w redakcji orzekł: „baseniarz” i tak już na ten krótki czas istnienia gazety się między nami ostało.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz